Internetowa czytelnia dobrym miejscem na Twój debiut literacki

Skocz do treści
Ustawienia kontrasu:

Anna Stryjewska: „Mistrzowie życia” — odcinek 9.  | pobierz free-booka » free-book ikona

W „Malinowej” było gęsto od dymu. Zawieszone pod sufitem kule dyskotekowe obracały się w rytm muzyki, buchając lawiną laserowych promieni. Większość stolików była zajęta, na parkiecie ściskało się kilka podchmielonych par, a jakaś wychudzona, z oznakami anoreksji artystka próbowała zagłuszyć syntezator i perkusję.

Natalia siedziała w najbardziej zacienionym kącie w towarzystwie rosłego, silnie umięśnionego mężczyzny. Kulturysta miał na imię Paweł i był jej ostatnią, wielką fascynacją. Paweł tańczył w klubie taniec erotyczny, co jej od początku niezwykle zaimponowało. Poza tym, świetnie wyglądał, miał tatuaż na pośladku, a co najważniejsze, był wspaniały w łóżku. Może nie tak dobry jak Sebastian, ale przynajmniej chciał się z nią spotykać. Przy nim zapominała o nieszczęsnym zakochaniu, o córce, o mężu, o rodzinie. Nawet o bracie, który ostatnio wpadł na pomysł, by ją umoralniać od czasu do czasu.

— Wypchaj się! Wsadź te swoje rady w buty, będziesz wyższy! — rzucała mu na odczepne.

Najgorszy jednak z tego wszystkiego był wzrok matki. Taki milczący i pełny cierpienia. Miała tego dość! Wychodziła, jak tylko nadarzała się okazja, wiedząc, że matka będzie ją zawsze kryła. Bała się widocznie reakcji Grzegorza, a przy tym ludzkiego gadania, które w rezultacie mogło być nieuniknione. Natalia wykorzystywała więc sytuacje i nie miała nawet z tego powodu wyrzutów sumienia. — Mam do tego prawo — usprawiedliwiała samą siebie. Przecież to życie sobie z niej zakpiło, podczas gdy ona chciała żyć, czerpać z niego pełnymi garściami, bawić się, błyszczeć, kochać i doznawać rozkoszy! A córka? Cóż… babcia umiała się nią lepiej zaopiekować.

Sączyła drinka, zaciągając się dymem z papierosa. Patrzyli sobie z Pawłem w oczy. Rozchyliła uszminkowane na różowo wargi, chwyciła jego dłoń i oblizała koniuszkiem języka opuszek palca. Podchwycił ten sygnał, bo zaraz wsunął drugą wolną rękę pod stolik, dokładnie tam, gdzie zaczynały się jej kolana. Poczuła lekką rozkosz, będącą zapowiedzią czegoś fascynującego.

— Chodźmy stąd, królowo! — szepnął niecierpliwie.

Właśnie anorektyczka przestała śpiewać, a z grającej szafy popłynęła rockowa ballada „Wandy i Bandy”.

— Zatańczmy jeszcze!

— Wszystko, co zechcesz, królowo!

 

 

Obudził ją promień słońca, który wkradł się przez szparę w nieszczelnie zasłoniętym oknie i ślizgając się po jej twarzy, zabawiał się zuchwale błogim stanem nieświadomości. Zatrzymał się na spierzchniętych, wyschniętych od pocałunków wargach, następnie ruszył w dół po różowej, smukłej szyi i obnażonych, szeroko rozstawionych piersiach. Zerwała się nagle pod wpływem jakiegoś impulsu.

— To niemożliwe! Już dziesiąta?

Paweł leżący obok drgnął, otworzył oczy i jęknął zaspany.

— O co chodzi, królowo? Dlaczego krzyczysz i budzisz mnie tak wcześnie?

— Jak to? Nie rozumiesz? — jej głos zamienił się w drżący skowyt. — Jak ja teraz wrócę do domu? Jak się z tego wytłumaczę? Masz jakiś pomysł?!

— Nie histeryzuj, proszę! Na wszystko znajdzie się rozwiązanie, tylko trzeba pomyśleć!

— Łatwo ci mówić, jak nie jesteś w tej chwili w mojej skórze! Mąż mnie tym razem zabije! Żadne kłamstwo tu nie pomoże, ani rodzice! I co ja teraz zrobię? Przecież oni mi już nie wybaczą… zamkną w domu i nie pozwolą nigdzie wyjść! Jak ja to zniosę? Koniec ze wszystkim! I z nami również!

— A musisz tam wracać? — rzucił obojętnie, przekręcił się na brzeg łóżka i sięgnął po paczkę papierosów.

— O czym ty mówisz?

— Za kilka dni wyjeżdżam do Warszawy… mam tam zaklepaną kwaterę, odłożyłem trochę forsy, mam w planie kilka występów… Jakoś to będzie! — dodał zachęcająco.

— „Jakoś” to całkiem niewiele, a poza tym… nie! To się nie uda! Nie mogę!

Potrząsnęła głową tak, że szopa potarganych blond włosów zakryła jej twarz.

— To przecież szaleństwo! — załkała. — To się nigdy nie uda! A co ze mną? Nic nie potrafię, nie skończyłam nawet tej cholernej szkoły! Z czego będziemy żyć?

— Zostaw to mnie, królowo! Na początek nam wystarczy, a potem… się zobaczy. Jesteś przecież taka młoda i śliczna, masz piękne ciało i… umiesz znacznie więcej niż myślisz…

— Naprawdę, serio?

Zajrzała mu w oczy, w których dostrzegła znajomy błysk. Pomyślała chwilę, po czym zaprzeczyła energicznym ruchem głowy.

— A co się stanie z moją córką? To przecież ja jestem jej matką i mnie potrzebuje… ja ją urodziłam. Nawet nie wiesz, ile wycierpiałam wydając ją na świat! A poza tym, naprawdę ją kocham!

Paweł roześmiał się w odpowiedzi pobłażliwie. Wstał, podniósł z podłogi znoszone dżinsy, zarzucił je sobie na ramię i wszedł do łazienki.

— Jak chcesz! — dotarł do jej uszu zduszony, lakoniczny zwrot.

Myśli w jej głowie kłębiły się jak stado jadowitych węży.

— Królowo, zadzwoń do recepcji i zamów śniadanie do pokoju! Najlepiej jajecznicę na bekonie! Jeszcze sok pomarańczowy!

Dotychczas, nawet przez chwilę nie pomyślała w ten sposób. Zawsze wracała, niezależnie od okoliczności. Dlaczego więc teraz w jej głowie wykluła się niepewność? Dlaczego nagle zaczęła się wahać? A może on miał rację?

— Mówiłeś coś jeszcze? — spytała głośno.

Wstała i naga podeszła do okna. Była niska, filigranowa, ale obdarzona przez łaskawą naturę wspaniałymi kształtami, których nawet przebyta ciąża, nie była w stanie zmienić na niekorzyść. Rozsunęła zasłony. Ostre, zuchwałe promienie słońca wdarły się z impetem, oślepiając ją przez kilka sekund. Odwróciła się gwałtownie, natrafiając jednocześnie na rozpalone spojrzenie Pawła. Przysunął się bliżej i dotknął ją wilgotnym ciałem pachnącym owocowym mydłem. Jak zawsze, zaczął pieszczoty od pieprzyka na jej lewej łopatce, który go najbardziej podniecał. Tak przynajmniej twierdził.

— Czego ja właściwie chcę? — spytała cicho, bezbronnie, oczekując od niego sensownej odpowiedzi.

Chwycił ją oburącz w talii i podciągnął wyżej na wysokość własnej brody. Uśmiechnął się lubieżnie i patrzył jej głęboko w oczy.

— Ja wiem, a ty?

 

 

 

Piątek był dniem targowym, toteż „Górniak” bulgotał, wrzał, charczał i rzęził. Raz po raz wypluwał z siebie objuczone wypchanymi torbami, często zgarbione pod ich ciężarem, kolorowe sylwetki. Kobiety z okolicznych wsi w modnych ostatnio plisowanych spódnicach, troskliwe babcie w towarzystwie małoletnich wnuków, przerysowane okoliczne piękności, nastolatki udające dorosłe, mężczyźni w różnych kategoriach wiekowych i cała reszta nieudaczników i popaprańców. Zbita, gęsta masa ludzka poruszała się jak w ogromnym mrowisku: barwna, roztrzęsiona, hałaśliwa i wulgarna.

— Pietruszka, zielona pietruszka! Ziemniaki! Pomidory! Ogórki!

— Nioski sprzedaję tanio!

— Jaja, świeże jaja! Mleko prosto od krowy!

Głosy co jakiś czas wyrywały się z warczącego tłumu, ale zaraz zagłuszały je inne. Cztery Cyganki ubrane w koronkowe, długie do kostek spódnice, kwieciste chusty, korale i złoto próbowały kolejny raz złapać na przynętę swoją ofiarę.

— Kochaneczko, powróżyć ci? Chcesz wiedzieć, co cię czeka? Pokaż dłoń, a Cyganka prawdę ci powie! Nie lękaj się, milutka!

Ładna dziewczyna zwabiona ciekawością wyciągnęła rękę, a oczy staruchy o pomarszczonej twarzy już penetrowały chciwym błyskiem jej wnętrze.

— Oj, za mąż wyjdziesz za pięknego bruneta! Bogata ty będziesz, oj będziesz! I dwoje dzieci widzę! Ale fałszywa blondyna przy tobie, uważaj, kochanieńka!

Dziewczę właśnie się zastanawiało, kim mogłaby być owa nieszczera osoba, gdy tymczasem druga czarownica zajęła się zawartością torebki, a znowuż inna czuwała nad bezpieczeństwem zajścia, kontrolując badawczym wzrokiem przechodzące osoby.

— Biedne, naiwne dziecko!

Dziewczyna zadowolona z, niewątpliwie, świetlanej przyszłości, uszła kilka kroków, zanim zorientowała się, że ją zwyczajnie oszukano i okradziono! I któż usłyszy jej przerażony krzyk? Kogo zainteresuje płacz i skomlenie małolaty? Ma przecież to, co chciała! A nie mówiła matka: uważaj i strzeż się złych ludzi?!

Kilkanaście metrów dalej, w największym skupisku ciekawskich, spece od „trzech kart” kontynuowali ten sam co zwykle proceder: najpierw podstawiali kogoś, komu pozwolili wygrać, robili sztuczne zamieszanie i dlatego niewtajemniczonym wydawało się, że wygrana to taka prosta, banalna wręcz sprawa. A kiedy zdobycz znalazła się już w rękach oszustów, oni rozpływali się jak kamfora. Dalsze sceny miały zawsze ten sam dantejski wydźwięk: krzyk, płacz, rozpacz po stracie utraconego mienia. Na placu walki zostawała jedynie okradziona osoba, czasem zawstydzona własną głupotą, innym razem rozżalona, rozhisteryzowana, płonąca zemstą. Jeszcze dalej ktoś właśnie nabył okazyjnie złotą pięciorublówkę i wracał ucieszony, dopóki nie stało się oczywiste, że trzymał w ręku, nic nie wart, krążek z tombaku.

Takie czy inne sytuacje były codziennością, stanowiły przestrogę i nauczkę dla łatwowiernych, ale niezależnie od tego, życie targowiska toczyło się bezwzględnym, swoistym rytmem. Stanowiło skupisko przeróżnych form sprzedaży: handlu walutą, złotem, przemytu, fałszerstwa… było echem na potrzeby społeczeństwa, które, bardziej lub mniej zapobiegliwe, walczyło o przetrwanie w spustoszonej przez zawirowania polityczne i gospodarcze ojczyźnie. Ale tak naprawdę mało kto wiedział, ile z tego było wolno, a co jest zabronione. Każdy starał się robić to, co umiał najlepiej, co przynosiło zysk, który uznany był powszechnie za świętą ideę bytu.

Michał stał w tym samym miejscu co zwykle, nieopodal budynku Rzemiosła i próbował walczyć z ogarniającym go coraz większym zniechęceniem. Wczesno południowy promień słońca wycelował wprost w jego czoło, które zaczerwieniło się w tym miejscu i błyszczało od potu. Właśnie przed chwilą udało mu się sprzedać kolejną parę spodni, może dzięki temu, że zakupił najnowsze trendy, czyli malowany w kwiaty dżins.

Łysy z daleka dawał mu jakieś znaki. Pewnie próbował go ściągnąć na małą pogawędkę przy kiełbasie z rożna. Michał kiwnął w jego stronę ręką, co oznaczało pełną aprobatę, ale jednocześnie wymownym gestem dał mu do zrozumienia, że dopiero za jakiś czas.

Prawdę mówiąc, miał ochotę rzucić to wszystko w diabły i zrobić coś, co od dawna chodziło mu po głowie. Był to mały, osiedlowy sklepik spożywczy w spokojnej okolicy. Poczynił już nawet w tym kierunku pewne działania, był w Urzędzie Miasta z zapytaniem o wynajem lokalu. Zaproponowano mu udział w przetargu. Miał wpłacić wadium i czekać na wyznaczony termin. Ale to tylko mały krok do przodu. Pozostało jeszcze tyle do zrobienia!

Generalnie, czuł się źle z tym, że ciągle tkwił w tym samym miejscu, podczas gdy jego kolega, do niedawna wspólnik, ruszył właśnie „pełną parą” z produkcją konfekcji damskiej. I podobno, nieźle mu szło jak na początek. Słyszał to wprawdzie tylko od ludzi, bo sam Sebastian, najwyraźniej, nie miał czasu ani ochoty na rozmowę. Gdzieś w głębi duszy miał mu to za złe. Byli przecież przyjaciółmi, kumplami ze szkolnej ławki, tyle spraw ich kiedyś łączyło! A teraz? Odciął się, jakby wstydził się swojej przeszłości. Przykre, zwłaszcza że niejeden raz miał ochotę pogadać z nim szczerze o wszystkim. Ale w takiej sytuacji wolał się nie narzucać, tym bardziej że wiele razy telefonował do jego domu. Zwykle odbierała matka i przepraszała w jego imieniu. Miała mu podobno przekazać, że dzwonił… Ale on i tak milczał.

Michał zamyślił się na chwilę, zapatrzył w niebo, a jakiś wewnętrzny żal spustoszył resztki jego optymizmu. Ale po chwili przypomniał sobie o Monice i radość wróciła na swoje miejsce. Uśmiechnął się sam do siebie, potem kiwnął w kierunku Łysego, który właśnie kończył kolejną transakcję i wycierał z wysiłku spocone skronie. Jakaś dziewczyna zapytała go o cenę i rozmiar spodni, już miał schylić się do torby, gdy ta mignęła mu tylko przed oczami i pofrunęła w nieznanym kierunku.

— Złodziej! Łapać go! Ukradli mi towar! — krzyknął desperacko, rzucając się w sam środek tłumu za domniemanym sprawcą.

Już wydawało mu się, że go dopadł, gdy nagle podejrzany typ zginął gdzieś za kioskiem warzywnym i zarazem zapadł się pod ziemię.

— Cholera! — mruknął głośno. — Niech to szlag!

Szybko jednak przeanalizował straty. Na pocieszenie poklepał się po wypukłej saszetce, w której przechowywał utarg z całego dnia.

— A, niech to! — powtórzył gniewnie, a jego narodzona przed kilkoma minutami wizja lepszego jutra, rozwiała się na cztery strony świata.

 

 

 

Zastał matkę w kuchni odwróconą plecami do wejścia, opartą o zlewozmywak. Już od drzwi dostrzegł, że dzieje się coś niedobrego. Drżała, targana od środka spazmatycznym łkaniem. Miał wrażenie, że ostatnim wysiłkiem powstrzymywała się od krzyku.

— Mamo? Co się dzieje?

Tak naprawdę nie musiał pytać, bo już z góry wiedział, że za jej stan odpowiedzialna jest siostra. Chciał jednak poznać więcej szczegółów, ale gdy zobaczył jej twarz, zawstydził się własnych myśli. Wezbrało w nim takie współczucie, że objął ją z całą synowską miłością, jaką do niej żywił.

— Nie płacz, mamuś, proszę…

— Nie ma jej od dwóch dni… musiało się coś stać… ojciec z Grzegorzem pojechali jej szukać…

— A więc Grzegorz już wie?

— Tak, wie…

— Co mam robić, mamo? Jak mam ci pomóc?

— Nie wiem… nic już nie wiem…

— Nie martw się… ona wróci. Nic jej przecież nie jest!

— A więc myślisz, że jest aż tak bezduszna i pozbawiona jakichkolwiek skrupułów?

Spojrzała na niego oczami pełnymi bólu i oburzenia. Zupełnie tak, jakby chciała powiedzieć, że jej córka na pewno by tak nie postąpiła.

— Nie to miałem na myśli… chciałem tylko ci powiedzieć, że coś ją tym razem musiało zatrzymać… i na pewno nic złego jej się nie stało!

W głębi duszy nie wierzył we własne słowa. Ostatnie zachowanie Natalii było wręcz karygodne i skandaliczne. Jej tajemnicze nocne wypady, zakłamanie i lenistwo doprowadzało matkę do furii. A Weronika? Czy tak naprawdę poczuła, że ma matkę, która ją kocha, pieści i wychowuje? Nigdy. Natalia pozbawiona była macierzyńskiego instynktu. Kochała wyłącznie samą siebie, krzywdziła najbliższych, nie licząc się z ich uczuciami. Wykorzystywała pobłażliwość i lęk matki, która ją nieustannie kryła. Nie martwiła się, co przyniesie kolejny dzień albo co wrzucić do przysłowiowego garnka. Niejeden raz próbował z nią rozmawiać i przekonywać, że jej zachowanie jest niewybaczalne. Ale odpowiadał mu pusty śmiech, za którym kryło się jakieś niewytłumaczalne szaleństwo. Z dnia na dzień czuł, że prędzej czy później bańka pęknie i cała prawda wyleje się z niej brudnym strumieniem. Wiedział, że to tylko kwestia czasu.

cdn.

1

© Copyright by Anna Stryjewska, 2009


Z TEJ KSIĄŻKI


Możesz zamówić książkę w naszej księgarni lub kupić w siedzibie wydawnictwa

Newsletter

ADS

Polecane książki

KSIĄŻKI `e media`

„Między słowami”. Zamów tę książkę w naszej księgarni


KSIĄŻKI
GRUPY HELION

[ powrót ] | [ góra ]

Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji `Pomoc` w menu przeglądarki internetowej orologi replica.