Brak danych
W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia, ubrana w swój przyciasny płaszczyk, wyszła na drogę wiodącą do kościoła. Oszronione drzewa połyskiwały w słonecznej poświacie, a stado wrzaskliwych wron okupowało stary, zasypany śniegiem sad Wiśniewskich.
W miejscu, gdzie droga rozwidlała się w dwóch, przeciwnych kierunkach, w pobliżu pochylającej się ku ziemi topoli, już czekała na nią Ewa. Ubrana była w nowy, wyszywany kożuszek z kapturem, na nogach miała brązowe kozaki ze skóry z modną tego roku wywijaną cholewką .
— Ślicznie wyglądasz! — rzuciła Patrycja na powitanie całując ją w rumiany policzek.
— Dziękuję, ty za to masz ładną czapkę, do twarzy ci w czerwonym…
— Sama ją wydziergałam na drutach, szal też! — rzuciła nie kryjąc dumy — Zrobiłam sobie prezent — dodała już ze smutkiem.
Ewa zajrzała jej w oczy i już wiedziała wszystko.
— Tak mi przykro… — powiedziała po chwili zastanowienia.
— Widocznie taki już mój los… — zaśmiała się gorzko w odpowiedzi — nie dość, że nikt nie pamiętał, aby mi dać cokolwiek pod choinkę, to jeszcze kolejny raz zawiódł tata. Znów nie przyszedł, choć obiecał. A ja tak się starałam… Przygotowałam dla wszystkich skromne prezenty! Właśnie, mam coś dla ciebie! Tylko nie wiem, czy ci się spodoba — mówiąc to wyjęła z kieszeni małe zawiniątko.
— Jesteś wspaniała! — krzyknęła koleżanka. — Pomyślałaś nawet o mnie?
Patrycja wyciągnęła z torebki czekoladę zapakowaną w srebrny, okolicznościowy papier.
— Proszę, z bakaliami, wiem, że taką uwielbiasz i jeszcze to, zobacz! W pakunku była ręcznie wykonana kosmetyczka z bordowego aksamitu. Wyszyta w rogach złotą nitką, wyglądała bardzo kunsztownie.
— Cudowna! Sama ją zrobiłaś? Zawsze o takiej marzyłam, dziękuję! Ja też mam dla Ciebie prezencik.
— Pierścionek? — wykrzyknęła Patrycja — jaki śliczny! Spójrz, w sam raz, ale super!
Rzuciły się sobie w ramiona, a potem raźno pomaszerowały do kościoła. Odeszły na chwilę smutki, odpłynęły na dalszy plan. Kilka minut później ujrzały sznur zaparkowanych wzdłuż drogi, wypolerowanych do połysku samochodów. Zbity tłum ludzi wylewał się na zewnątrz, tym bardziej trudno było wejść do środka, chociażby po to, by zobaczyć szopkę. Trochę się rozczarowały, bo tegoroczna stajenka, nie różniła się od zeszłorocznej: te same gipsowe figurki świętych, ten sam Jezusek leżący w żłobie, te same pary ubrane w ludowe stroje, poruszające się dookoła za pomącą ukrytych mechanizmów. Dziewiętnaście białych owieczek (policzyła je w ubiegłym roku), podążało górską ścieżką, uformowaną z pomalowanej na siny fiolet tektury.
Miejscowy kościółek był niewielki, miał gipsowe ściany, ozdobione sztukaterią, wypukły sufit pokryty malowidłami, trzy ołtarze, z których główny każdej niedzieli tonął w kwiatach. Kilkumetrowe choiny i wiszące na nich kolorowe lampiony, stanowiły ważny element świątecznej dekoracji. Ktoś się musiał nie lada natrudzić, by ubrać takie drzewka-giganty. Wielkie świece, ustawione w metalowych, ogromnych świecznikach, migotały bystrymi płomykami, a cichy swąd topionej stearyny rozpływał się nad głowami zebranych parafian. Każdej wyśpiewanej kolędzie towarzyszyła miejscowa orkiestra dęta. Świąteczny nastrój wyczuwało się w najmniejszym detalu, na skupionych twarzach zgromadzonych, w śpiewie, w słowach i gestach. Msza już prawie dobiegała końca, ksiądz udzielał właśnie sakramentu komunii, a właściwie już kończył i ministrant w czerwonej pelerynie na ramionach, zamierzał już zwinąć białą serwetę, gdy nagle tłum ze środka zaczął się dziwnie kłębić i rozstępować.
— Jakaś zagubiona owieczka… — szepnęła pobożnie starsza kobieta klęcząca w ławce.
A tymczasem środkiem kościoła szła wyprostowana, z głową odchyloną do tyłu Olga Zielińska. Kloszowe, sięgające kostek futro z norek, odbijało światło złocistymi refleksami. Ludzie patrzyli na nią w niemym zachwycie i zapewne niejedna tutejsza parafianka chciałaby mieć w swojej szafie takie futro i choć w małym procencie tak wyglądać. A mężczyźni?
Cóż, kto by nie znał ich kosmatych myśli? I zapewne niejeden z nich zazdrościł teraz Adamowi takiej żony…
Tylko Ewa trąciła porozumiewawczo Patrycję i wymieniły zniesmaczone spojrzenia.
— Cóż to za widowisko? — mruknęła nawet pod nosem, a starsza pani z ławki, obrzuciła ją krytycznym, pełnym oburzenia wzrokiem.
Było już późno, blask księżyca oświetlał kąt pokoju, w którym stał węglowy piecyk. Czerwona łuna ognia odbijała się na ścianie, tworząc na niej coś w rodzaju ruchomego obrazu. Leżała w łóżku z przymrużonymi oczami. Rozmyślała o swoim życiu, o tym, co już się wydarzyło, o tym, co działo się teraz. Marzyła o lepszej przyszłości, o kimś, kto ją pokocha i nie będzie jej unikał. Tęskniła za mamusią, za ojcem… Myślała też o tegorocznych świętach, które mimo wielu rozczarowań miały w sobie coś osobliwego. Inaczej smakował rosół z kury, szynka, ciasto, inaczej tykał zegar na ścianie, a węglowy piecyk wydawał jakby więcej ciepła.
Był to jeden z niewielu wieczorów, kiedy czuła się dobrze sama ze sobą i cieszyła się nawet, że nikogo nie ma w domu. Babka gdzieś gościła, a Tereska zapewne szalała na wiejskiej zabawie. Mimo wielu smutków i tęsknoty za najbliższymi, bycie tylko ze swoimi myślami stało się swoistym rodzajem terapii. Może taki rodzaj emocjonalnego masochizmu, kiedy to bycie nieszczęśliwym doprowadza do skrajnego stanu zadowolenia.
Przez chwilę miała wrażenie, że słyszy kroki pod oknem i dźwięk zamykanej furtki. Nasłuchiwała w skupieniu, czy Bursztyn zacznie szczekać, ale nic się nie wydarzyło. Podkurczyła nogi, przekręciła się na bok i zasnęła.
Obudził ją dotyk. Czyjaś ręka gładziła jej policzek.
— Nie! — krzyknęła w pierwszym, obronnym odruchu, będąc prawie pewna, że to znowu Zygmunt.
Stopniowo jednak, gdy wzrok oswoił się z ciemnością, strach ulotnił się w jednej chwili, a serce przepełniła zaskakująca radość.
— Tato?! To naprawdę ty? Ale mnie wystraszyłeś!
— Przepraszam… Prawdę mówiąc chciałem ci zrobić niespodziankę…
— Ależ zrobiłeś, nawet nie wiesz jak dużą! Tak bardzo za tobą tęskniłam, tak długo czekałam tatusiu na ciebie, że aż straciłam czujność…
— Czujność? — zdziwił się.
Zapaliła lampkę i dopiero teraz mu się przyjrzała. Nie mogła uwierzyć swoim oczom, że ma go przed sobą. Był taki elegancki, przystojny i tak ładnie pachniał…
— Przyniosłem ci coś, zobacz czy będzie dobra, podobno takie się teraz nosi…
— Ach tato! — wykrzyknęła na widok turkusowej bluzki z połyskującej dzianiny — To naprawdę dla mnie? Jest prześliczna!
— Cieszę się, że ci się podoba.
Nagle chwycił jej małe rączki i docisnął do swojej twarzy.
— Jestem ostatnim łajdakiem! — wykrztusił i urwał.
Patrzyła jak po policzkach sunie mu potok łez i nie mogła pojąć, dlaczego. Wyglądał teraz jak mały, bezradny chłopiec, któremu ktoś zabronił się bawić w ulubioną grę.
— Nie płacz tatusiu, bo zaraz ja się rozpłaczę…
— Ach, córeczko, tak bardzo za tobą tęskniłem, tak bardzo cię kocham… Nie wierz nigdy nikomu, kto będzie ci próbował mówić, że jest inaczej…
— Wiem tatusiu! Ja to wiem, choć jest mi teraz bardzo ciężko, gdy nie mogę widzieć cię każdego dnia…
— Właśnie! — uciął krótko i wstał. Przeszedł się nerwowo po pokoju i zapalił papierosa.
Za chwilę gryzący dym zmieszał się z powietrzem.
— Jest coś, o czym powinnaś wiedzieć moja Maleńka! W młodości popełniłem wiele błędów, ale największym grzechem..., nie do wybaczenia, jest ten, że zostawiłem młodziutką, bezradną dziewczynę, w chwili, gdy mnie najbardziej potrzebowała, ponieważ spodziewała się mojego dziecka — dokończył dzieląc wyrazy.
— A więc to prawda? — zapytała cicho głosem przepełnionym bólem.
— Ty już wiesz? Kto ci powiedział?
W jego oczach dostrzegła lęk wymieszany ze wstydem.
— Wszyscy wiedzieli, tylko nie ja…
— Rozumiem! — roześmiał się gorzko — Jest tyle rzeczy, o których chciałbym ci powiedzieć, ale nie mogę, wybacz…
— Ach tato… — westchnęła. — Jesteś przecież dorosły, wiesz co robisz, skoro tak postępujesz, muszą być ku temu jakieś powody — dodała łamiącym się głosem.
Ukląkł przy łóżku, opierając łokcie na wypchanym słomą sienniku.
— Zdumiewasz mnie coraz bardziej! — wykrztusił. — Jesteś bardziej dorosła, niż myślałem, przy tobie czuję się jak gówniarz, wprawiasz mnie w zakłopotanie, córeczko. Tak mi wstyd... — Położył głowę na brzegu łóżka, jakby oczekiwał od niej zrozumienia.
Do tej pory miała jeszcze nadzieję, że ją stąd zabierze, ale właśnie w tej chwili uświadomiła sobie, że to nigdy nie nastąpi. I dziwne, bo nie czuła już żalu, tylko współczucie dla tego człowieka, który miał być jej podporą, opoką i całym światem. Miał być...
Jej ręka nieśmiało powędrowała po fałdach pierzyny, zatrzymała się dopiero, gdy pod opuszkami palców wyczuła miękkość jego włosów.
— Nie martw się tato, wszystko będzie dobrze — szepnęła nie zdając sobie sprawy, że powtarza jego własne słowa.
— Tak bardzo przypominasz mi twoją matkę... była taka mądra i piękna...
Jeszcze raz popatrzył na nią zdumiony, lecz za chwilę uśmiechnął się bezradnie. Pocałował ją w czoło i wstał. Ruszył ku drzwiom, ale tam znów się zatrzymał.
— Pamiętaj, jak będziesz czegoś kiedyś potrzebowała…
— Wiem tato — zapewniła, nie pozwalając mu dokończyć zdania.
Skinął głową, zgarbił się, przydeptując nerwowo z nogi na nogę.
— Idź już tato, jest bardzo późno. Olga będzie się niepokoić.
Wiedziała, że z niecierpliwością czekał na te słowa, aż wreszcie, kiedy to usłyszał, uśmiechnął się z wyrazem ulgi na twarzy. Wzruszył machinalnie ramionami i wyszedł.
Odwróciła twarz w stronę okna, a potem zakryła ją rękoma i zaczęła szlochać. Uczucie pustki i beznadziejności narastało w niej z każdą mijającą minutą. Była sama, tak bardzo sama, że nawet ten księżyc na niebie mrugający do niej przyjaźnie, wydał jej się obcy i daleki.
Głośne wycie syreny milicyjnej i karetki pogotowia, wywabiło mieszkańców wsi na ulicę. Jedni przyglądali się z zaciekawieniem, inni spekulowali, bo zanosiło się na wielką sensację. Oba pojazdy zatrzymały się w bramie u Barańskich, gdzie kłębiło się już niespokojnie zbiegowisko ludzi. Sąsiedzi przekazywali sobie co najważniejsze informacje, ale tak naprawdę, nikt nie wiedział, co się stało. Chwilę potem z domu wyszło dwóch sanitariuszy w białych fartuchach, taszcząc nosze przykryte prześcieradłem. Zaraz za nimi wybiegła Janina Barańska miała twarz szarą jak papier, obłąkane oczy, a na ustach okrzyk przerażenia.
— Moje dziecko, moja kochana Urszulka! — powtarzała nieustannie.
W drzwiach ukazał się lekarz i dwóch umundurowanych milicjantów, którzy spisali protokół, rozłożyli bezradnie ręce, po czym odjechali. Tymczasem Barańska rzuciła się na nosze, zakrywając je swoim ciałem.
— Nie dam! Nie pozwolę zabrać swojego dziecka! — krzyczała rozpaczliwie.
Podbiegł do niej mąż i próbował oderwać ją od ciała córki. Płakał przy tym jak chłopiec i mówił coś niezrozumiale. Tymczasem na schodach werandy stała przyglądając się wszystkiemu kilkuletnia dziewczynka. W jej ogromnych, jasnoniebieskich oczach kryło się niezrozumienie. Karetka pogotowia odjechała, ludzie zaczęli się powoli rozchodzić. Dopiero potem gruchnęła przez wieś wiadomość o samobójczej śmierci Urszuli. Połknęła zbyt dużą ilość środków nasennych, a pomoc nadeszła zbyt późno. Sekcja zwłok wykazała, że była w czwartym miesiącu ciąży.
Kiedy z samego wieczora, wpadła do nich czerwona, opuchnięta od płaczu Kowalowa, Patrycja drgnęła przerażona i jednocześnie ogarnęło ją złe przeczucie.
— Przyszli i powiedzieli, że mu żyć nie pozwolą, że do kryminału go wsadzą! — załkała już od samego progu.
— Uspokój się, Jadźka. Usiądź i powiedz spokojnie, co się stało! — rzekła Helena podstawiając jej krzesło.
Kowalowa usiadła. Jedną ręką ściągnęła z głowy chustkę, a potem mnąc ją nerwowo w palcach, pochlipując pod nosem, zaczęła opowiadać.
— Zaraz po pogrzebie przyszli Barańscy. Podobno ich córka zostawiła list… powiedzieli, że to jego dzieciak i że to wszystko stało się przez niego, bo gdyby on się tego bękarta nie wyparł, to ona by żyła. Powiedzieli, że mu tego nie darują, że życie mu zniszczą!
Na te słowa znów wybuchła gwałtownym szlochem, chwyciła końce fartuszka i na przemian wycierała nimi załzawione oczy.
— Oj Jadźka! Jadźka! Wstydziłabyś się tak beczeć jak dzieciak, nikt nikogo do kryminału nie wsadzi, nie bądź głupia! — pocieszała ją babka.
— Uczepili się go… — zaintonowała znowu Kowalowa — znaleźli sobie kozła ofiarnego, myślą, że wszystkie winy można mu przypisać, bo urodziwy jest i ma powodzenie u dziewcząt!
A to przecież ich córka latała po wsi jak ta suka! — zawołała waląc się pięścią po zwiędłej piersi.
— Daj spokój, Jadźka! Niechaj jej ziemia lekką będzie! Jak możesz wygadywać takie rzeczy, chyba Boga w sercu nie masz? — oburzyła się tym razem Jaroszowa.
— Dobrze wiem, co mówię! — odparła złowrogo. — Wszystkich za nos wodziła, że niby taka skromna, uczciwa i dobra, a to wywłoka była, sama go prowokowała! A mój Witek nawet jej nie tknął, nie będzie więc odpowiadał za grzechy takiej wywłoki! — zagrzmiała.
— Dosyć tego! Niech pani waży słowa! — tym razem Patrycja zerwała się z miejsca przy piecu, gdzie grzejąc się próbowała czytać książkę (babka z oszczędności nie pozwalała jej już palić w piecu w pokoju), nie myśląc o tym, skąd w niej tyle odwagi i złości jednocześnie.
— Wszyscy doskonale wiedzą, co jest wart ten pani synalek! Na własne oczy widziałam, jak to on ją namawiał i zwodził, mówił jej takie rzeczy, a ona mu wierzyła, bo go kochała... — dokończyła cicho.
Jaroszowa pobladła słysząc te słowa, spojrzała na nią, jakby zobaczyła kogoś zupełnie obcego.
— Milcz ty przybłędo! — Kowalowa zerwała się z krzesła i jednym susem dopadła do dziewczyny. — Spróbuj pisnąć choć jedno słowo, to te kudły ci ze łba powyrywam! Zapamiętaj sobie! — syknęła mściwie. Potem opuściła ręce, otrzepała nimi rogi fartucha, po czym energicznie skierowała nogi ku drzwiom.
— Póki żyję, nie pozwolę mojemu dziecku zrobić krzywdy! A kto mi się narazi, jeszcze tego gorzko pożałuje!
— Opamiętaj się, Jadźka! Odbiło ci, czy co? — zakpiła w odpowiedzi Helena.
— Tobie chyba odbiło! Żmiję trzymasz pod własnym dachem, tylko czekaj jak zapuści jad i wszystkich wytruje! Wspomnisz jeszcze moje słowa!
Zatrzasnęły się za nią głucho drzwi, a Bursztyn oznajmił zaraz szczekaniem, że wyszła na podwórze.
— Ech! — westchnęła ciężko Jaroszowa. — Co za ludzie!? Co za życie!
Pociąg zahamował świdrującym zgrzytem wytrącając Patrycję z zamyślenia. W przedziale nie było nikogo poza jednym podróżującym, siedzącym po przeciwnej stronie, czytającym z zainteresowaniem książkę Umberto Eco “Imię róży”. Chłopak był pewnie jej rówieśnikiem, miał płowe włosy sięgające ramion, dziewczęce rysy twarzy, szczupłą sylwetkę. Błękitna koszula w kratkę harmonizowała z kolorem jego oczu. Pomyślała, że miał w sobie coś wyjątkowego, że zapewne łatwo byłoby się w nim zadurzyć, gdyby nie fakt, że ona już była zakochana…
cdn.
© Copyright by Anna Stryjewska, 2009
ADS
Na tej stronie wykorzystujemy ciasteczka (ang. cookies), dzięki którym nasz serwis może działać lepiej. W każdej chwili możesz wyłączyć ten mechanizm w ustawieniach swojej przeglądarki. Korzystanie z naszego serwisu bez zmiany ustawień dotyczących cookies, umieszcza je w pamięci Twojego urządzenia. Więcej informacji na temat plików cookies znajdziesz pod adresem http://wszystkoociasteczkach.pl/ lub w sekcji `Pomoc` w menu przeglądarki internetowej orologi replica.